Dziś trochę o włosach.
Od zawsze, w całym internecie mnóstwo dziewczyn z pięknymi włosami zasypywanych jest pytaniami o pielęgnację, o ten sekret zdrowych włosów. I one opisują, krok po kroku czym traktują swoje zwieńczenie głowy. Cała reszta skrupulatnie zapisuje, robi screeny i biegnie do drogerii by zaopatrzyć się te „magiczne” specyfiki. Bo przecież na własne oczy widzimy, że działają cuda!
A tu ...zonk! Wszystko kupione, kolejność zachowana, częstotliwość też. A efektów brak.
No niestety przytoczona sytuacja jest z mego życia wzięta. Włosy to zdecydowanie mój słaby punkt. Odkąd pamiętam były cieniutkie, plączące się. I nie zgadzam się, że to efekt wieloletniego farbowania na blond. One zawsze takie były. A wbrew pozorom – tuż po farbowaniu – często są dużo ładniejsze niż zwykle. Lśniące, odżywione.
Dlatego też, bardzo często ulegałam „poleceniom” dziewczyn odnośnie szamponów, odżywek, masek.. Matkooo, ile ja tego nakupiłam. I naprawdę, wstyd się przyznać, ale robiąc to przeczyłam sama sobie. Bo choć wiem, że natury nie oszukam, że za to jakiego typu mam włosy – odpowiadają geny – to i tak naiwnie liczyłam, że może tym razem.. Ale nie. Jeszcze się nie zdarzyło, żebym uzyskała efekt jaki mają instakoleżanki z bujnymi czuprynami.
Główny problem? Każda próba nawilżenia/odżywienia włosów kończy się tak, że są one obciążone i jakby – choć nie cierpię tego sformułowania - tłuste! Błyszczące, ale przyklejone do głowy.
Owszem, jest kilka produktów, które jeszcze dają radę, choć w zachwyt nie wpadam. I choć wciąż szukam, to w ramach protestu przestałam kupować kolejne szampony, kolejne odżywki.. Bo już ręce opadają.
Dlatego z wielką przyjemnością podejmuję się testów specyfików do włosów – z nadzieją, że może tym razem trafię w dziesiątkę. Z tych co pamiętam to była odżywka Aussie – ona nawet nie obciążała włosów, pod warunkiem, że nie stosowałam jej za często. Szampon micelarny Nivea – też w tej kwestii dawał radę, ale z kolei włosy były tak oczyszczone, że rozczesanie ich było tragedią i niestety jeśli nie użyłam odżywki to te moje mysie ogonki się bardzo elektryzowały. A teraz dostałam krem do mycia włosów Elseve marki Lorea`l 🙃
Uczucia mam mieszane. Bo z jednej strony to naprawdę dobry produkt. Konsystencja trochę zaskakuje, bo to faktycznie KREM Nie pieni się, przez co miałam wrażenie za pierwszym razem, że te włosy wcale się "nie myją" A jednak... Myją się i to z całkiem dobrym efektem. Włosy są nawilżone, dużo łatwiej się rozczesują i ładnie się błyszczą.
Aby być zupełnie szczerą muszę się Wam przyznać, że po pierwszych kilku użyciach, moja opinia miała wyglądać inaczej. Po umyciu, standardowo włosy miałam błyszczące, ale "klapnięte" Musiałam używać tego kremu/szamponu co kilka myć, na zmianę z innym. Aż do soboty, kiedy farbowałam włosy. Wiadomo, po takim "zabiegu" aż się proszą o nawilżenie! I powiem Wam (a raczej napiszę ), że nagle doceniłam właściwości tego produktu. Samo umycie, bez odżywek czy maski dało naprawdę fajny efekt.
Znając moje mysie ogonki po dwóch tygodniach znowu będę musiała zrobić przerwę i wrócić do jakiegoś lżejszego szamponu. 🙄🙄🙄 Taki już mój los Ale w sumie, przynajmniej starczy na dłużej...
Butelka z pompką - duży plus! Zapach - delikatny czyli dokładnie taki jak lubię.
Komu polecę? Jeśli macie grubsze, przesuszone i zniszczone włosy - to produkt dla Was. Dziewczynom z paroma włosami na krzyż - nie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz