Nie
ulega wątpliwości, że mając przy boku brzdąca, małe bezbronne
maleństwo – każda matka jest chodzącą „obawą” o jego
zdrowie i życie.. Ba! O każdy jego ruch, krok, dosłownie każdą
drobinę jedzenia jaką wkłada do ust… Owszem jest to swoista
paranoja, ale trudno – dla mnie wydaje się tak naturalna (jak
słońce w lecie – chciałoby się napisać :P ale nie rozpędzam
się ;))) Raczej naturalna jak fakt, że po zimie następuje wiosna.
Mogłoby
się wydawać, że stan ten – wraz z wiekiem dziecka – wycisza
się i sukcesywnie odchodzi w siną dal.. Dlaczego mi się tak
wydawało? Ano, bo jeszcze pamiętam swoje dzieciństwo, gdzie w
czwartej, piątej klasie podstawówki z rodzicami chodziło się już
tylko na oficjalne spacery do parku (nudne zresztą okropnie :P), a
pozostały czas biegało się całymi dniami po dworze.. Nikt nie
dzwonił pięć razy na godzinę, nie pytał gdzie jesteśmy (a np. w
tym momencie skakaliśmy z garażu na garaż :P), nikt nie martwił
się czy jesteśmy zgrzani, czy chce się nam pić, albo czy nie
przechodzimy przez ulicę w miejscu niedozwolonym.. Zakradaliśmy się
do szkoły żeby napić się kranówy, zjadaliśmy dzikie jabłka i
mirabelki.. Nie umyte of course ;)
Generalnie
mieliśmy luz, rodzicie jakoś nie wyglądali na przejętych tym co
robimy – napinka zaczynała się tylko w chwili kiedy był czas
powrotu do domu, a my po raz setny pytaliśmy czy możemy zostać
jeszcze pięć minut ;)
No i
wracając do czasów kiedy syn mój był mały… po cichu liczyłam,
że z wiekiem odetchnę..
Że
to stałe napięcie minie, a przynajmniej osłabnie na sile. I
teoretycznie troszkę się tak stało..
Bo
przecież już nie ma problemu z tym, by młody został sam w domu (a
kiedyś każde wyjście do sklepu, kiedy nie chciałam zabierać syna
– bo planowałam realizować listę zakupów, a nie gonić go
między półkami – okupione było kombinowaniem i proszeniem
koleżanek, sąsiadek o dwugodzinną opiekę)..
I
niby wszystko pięknie, niby zgodnie z „koleją rzeczy”..
Niestety ostatnio pewna sytuacja uświadomiła mi, że jednak nie
jest tak różowo. Że jako matka, nie do końca potrafię postępować w
zgodzie z własnym doświadczeniem, czy przekonaniami. Raczej stałam
się niewolnikiem… obecnych czasów.
Do
rzeczy. Mamy wakacje. Tylko w teorii, bo ani my (rodzice) urlopu
jeszcze nie mamy, a i na kolonie syn jeszcze musi sporo poczekać..
Zatem moje 14 letnie dziecko ma luz blues do momentu, aż wrócimy z
pracy. Jakoś sobie radzimy. Wszyscy. Wydawałoby się, że bez
zbędnego panikowania i kontroli.
Jednak.
Kilka dni temu syn zapytał czy może iść z kolegami….na basen.
Wiecie, taki zwykły basen miejski (bardzo fajny zresztą, z ochroną
i ratownikami). Do obiektu trzeba dojechać autobusem. Wszyscy,
którzy mnie znają – wiedzą – że jestem taka trochę „do
przodu”, że zawsze można mnie zapytać o radę i
najprawdopodobniej jej udzielę.. Zawsze staram się „jasno”
ocenić sytuację i z
reguły naprawdę wiem czego chcę.. Nigdy nie robię z jednego
dziecka dwóch – rozumiecie, nie idealizuję, nie uważam, że
zawsze ma rację etc.. I wiecie co? Przy tym pytaniu wszystko to co
napisałam powyżej poszło się paść na łąkę.. Nagle straciłam
całą tą swoją pewność siebie i decyzji jakie podejmuje.
Poczułam TAK niewyobrażalny niepokój, że aż sama się sobie
dziwię. Odpowiedziałam: „zastanowimy się, przegadamy to i dam Ci
znać”… I zaczęłam myśleć.
Wnioski.
W pierwszej chwili poczułam się jak matka-wariatka, która wkłada
nastolatka (notabene prawie chłopa co ma ponad 1,70 wzrostu) pod
kieckę czy jak to mówią, pod przysłowiowy klosz! Która nie
odcięła pępowiny i za chwilę zrobi z niego bezradnego mamisynka..
Autentycznie tak się poczułam, bo strach był tak duży –
że właściwie miałam głęboko gdzieś, fakt że takiemu
postępowaniu jestem absolutnie przeciwna.
A
potem… potem mnie olśniło!! To nie tak, że ten strach ma podłoże
dotyczące bezpieczeństwa. Owszem też. Ale nie czarujmy się. Kiedy
ja idę z synem na basen, to nie chodzę za nim, ba! Nawet nie patrzę
co robi.. Siedzę na kocyku z koleżanką, a „dzieci” buszują po
basenach. Nie mam obaw, bo przecież ratownicy są, wszystko jak
należy… Sam dojazd to też pikuś, wsiada tu, wysiada tam – no
bez przesady.
Ja
sobie uświadomiłam, że zwyczajnie stałam się niewolnikiem presji
opinii społecznej, trochę jednak durnego prawa i poszukiwania
taniej sensacji. Bo wyobraźcie sobie taką niefortunną sytuację,
że młody się wywraca i np. nie wiem, olaboga! – mdleje, na
chwilę traci przytomność. Ok, ratownicy wołają mnie, jest
wzywane pogotowie… ALE jeśli ten 14 latek byłby na basenie sam…
? Co się dzieje? Ano pada pytanie…. GDZIE BYLI RODZICE, dlaczego
nieletni nie ma opieki??!! Jak to? Pewnie patologia, opieka społeczna
powinna się temu przyjrzeć! Rodzice
w pracy! I NA BASEN dziecko puszczają?? To się nadaje do TVN Uwaga!
Tak
się dziwnie na tym świecie porobiło, że niby my rodzice mamy „w
rękach” życie naszego dziecka, że nasze decyzje kreują jego
charakter, podejście do życia.. A w rzeczywistości wszystko
zmierza ku temu, byśmy zaczęli się bać własnego cienia, że sami
nie wiemy co jest dobre. Ba! Nawet kiedy wiemy, to i tak tracimy
odwagę by podążać wg własnych zasad..
Muszę
Wam przyznać, że cała ta sytuacja bardzo mnie przygnębiła. Młody
na basen nie poszedł. Ale obiecałam, że następnym razem pójdzie.
Już obiecałam i słowa dotrzymam. Jedna noc to było za mało na
przemyślenie wszystkiego. Przerosło mnie to i uświadomiło, że
nasze dzieci – choć mają zajebiste gry, sprzęt, ciuchy i
jedzenie o jakim my, dzieciaki lat 80tych mogliśmy tylko pomarzyć –
to żyją w okropnych czasach. Gdzie ich wolność
i swoboda,
nazywana jest przez innych lekkomyślnością rodziców i brakiem
opieki. Gdzie pozwolenie na zdobywanie przez dzieciaka nowych
doświadczeń jest traktowane jako „teraz robi co chce, potem nasra
im na głowę”.. Gdzie wyznaczanie granic i karanie przez rodziców
czy nauczycieli może skończyć się dla nich „opieką” kuratora
czy lądowaniem na dywaniku u dyrektora…
Mogłabym
wymieniać...tylko po co? Wszyscy wiecie, jak jest. Chociaż z
drugiej strony, w rzeczywistości life goes on i zaczynamy sobie
pewne rzeczy uświadamiać i zastanawiać się nad tym, dopiero w
takich sytuacjach jak moja.. Kiedy trzeba wykonać „kolejny krok”.
I nie ważne czy to pierwsze zostawienie dziecka samego w domu, czy
puszczenie na kolonie czy też może pierwszy „wypad” nastolatka
na dyskotekę czy koncert. Dochodzi wtedy do nas, że choć ufamy
dziecku i
bardzo, bardzo chcemy dać mu szansę, żeby słuszność tego
zaufania udowodnił – często czujemy się jakby ktoś związał
nam ręce i podciął skrzydła..
Naprawdę
bardzo trudno jest być rodzicem w dzisiejszych czasach. A dokładniej
– bardzo trudno być TAKIM rodzicem, jakim by się chciało być. Z
tego miejsca podziwiam i serdecznie gratuluję wszystkim tym, którym
się to udaje! Cokolwiek byśmy nie robili, nikt, ale to absolutnie
nikt nie ma gwarancji, że jego dziecko „dobrze skończy”, będzie
powodem do dumy, nie zniszczy swego życia etc.. Nie oszukujmy się.
Na to wpływu nigdy nie będziemy mieli. Ale… możemy zadbać o to,
żeby kiedyś tam, nie zależnie od tego jak dorosłe życie naszego
dziecka się potoczy – żebyśmy mogli przynajmniej czuć wewnętrzny spokój,
że zrobiliśmy naprawdę wszystko, by wychować go na dobrego i
szczęśliwego człowieka.
Taki
cel w wymiarze długoterminowym :)
Ok,
ciekawa jestem jakie jest Wasze podejście – już trochę pogadałam
o tym na instastory
i już conieco wiem.. Ale jeśli macie ochotę na
podzielenie się swoimi doświadczeniami
w tym względzie to z wielką
przyjemnością poczytam :)
Pozdrawiam.
Matka Wariatka ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz