niedziela, 13 maja 2018

I LOVE NIVEA - CZYLI KOLEJNE PEREŁKI W MOJEJ KOLEKCJI


Kolejne dwa produkty dołączyły do mej domowej rodziny NIVEA. Zacznę od lekkich musów do pielęgnacji ciała – ja akurat mam dwie wersje zapachowe: dzika malina i biała herbata oraz świeży ogórek i herbata matcha.



Co to za cudo? Generalnie kolejny produkt do nawilżenia suchej skóry. Czyli coś co moje przesuszone ciało lubi najbardziej ;)

Trochę sceptycznie podeszłam do formy „pianki” i ten sceptycyzm się utrzymał. Tak jak wprost uwielbiam mus do mycia ciała NIVEA, tak nie do końca podchodzi mi taka forma – jeśli chodzi o „balsam”..
Ale jest to sprawa indywidualna, bo jak widzę – wiele dziewczyn się zachwyca. Także nie do końca musicie się tym sugerować.




Co trzeba oddać tym musom? Zdecydowanie stopień nawilżenia. I choć wiele, naprawdę wiele produktów dobrze nawilża skórę to tutaj ten efekt na skórze jest wyjątkowy. Mus wchłania się całkowicie, nie zostawia praktycznie żadnej powłoki, a mimo to skóra wydaje się taka...odżywiona. Mimo, że nie błyszczy się jak po użyciu tłustego balsamu - to tak, jakby ten produkt wnikał głębiej w skórę. Bardzo przyjemne uczucie.

No i coś od czego jestem uzależniona. Ładny, delikatny i orzeźwiający zapach. Choć jestem fanką klasycznego „niveowego” zapachu – to latem (a także jak się okazuje gorącą wiosną) lubię jak skóra pachnie świeżo i soczyście :) Te zapachy nie są jakoś bardzo intensywne – co jest dobrą wiadomością dla wszystkich, którzy są wrażliwi na przesadne perfumowanie kosmetyków.


Myślę, że warto żebyście choć dla próby kupiły jeden z musów – bo to naprawdę „coś innego” :)





Czas na drugi produkt. Seria NIVEA Sun, Protect&Bronze - czyli balsam aktywujący opaleniznę z filtrem UV30. Co by nie mówić o szkodliwości opalania, każdy choć trochę muśnięty słońcem wygląda jakoś tak ...zdrowo. Przeraźliwa bladość kojarzy mi się z chorobami i nic za to nie mogę. Pod koniec zimy jest najgorzej – strach w lustro spoglądać ;)




W tym roku pogoda była dla nas życzliwa. Mamy wiosnę, która praktycznie jest cieplejsza niż niejeden letni miesiąc. Pełne słońce, wysoka temperatura. Zatem dużo wcześniej mogliśmy pożegnać pozimową bledziznę ;) 

Fajnie, choć z drugiej strony łatwo narobić sobie kłopotu. Bo pewnie podobnie jak ja, w  balsamy z filtrem zaopatrujecie się gdzieś koło czerwca... łatwo więc o poparzenia (nadal  brzmi to dla mnie abstrakcyjnie - poparzenia w kwietniu?) Tym razem jednak - w myśl zasady, że "przezorny zawsze ubezpieczony" przed pierwszym spacerem z odsłoniętymi nogami zaaplikowałam sobie wspomniany balsam.

Czynność tę powtarzałam przed każdą ekspozycją na słońce. Jakie wnioski? Przede wszystkim - w przeciwieństwie do innych preparatów "brązujących" balsam z NIVEA nie trąci spalenizną - tym charakterystycznym, drażniącym zapachem.. Wręcz przeciwnie. Pachnie ładnie i delikatnie. Duży plus. 




Co najważniejsze - uniknęłam tej paskudnej "czerwieni" na skórze - po pierwszym opalaniu. Z każdym dniem skóra robiła się delikatnie brązowa. Oczywiście nie jak po opalaniu natryskowym czy coś w tym stylu. Spokojnie. To raczej taki właśnie zdrowy delikatny brązik. 



Ach, no i zapomniałabym o najważniejszym! Uwaga! Siary nie będzie, bo balsam absolutnie nie brudzi ubrań.. Co za ulga!

Bardzo fajna sprawa..  Butelka już mi się prawie kończy, ale z pewnością kupię kolejną.. 


2 komentarze: