czwartek, 17 sierpnia 2017

LATAĆ KAŻDY MOŻE, CZYLI HISTORIA LOTU DZIEWICZEGO



To już trzeci tydzień, kiedy wakacyjny wyjazd jest już tylko wspomnieniem. Generalnie z perspektywy tysięcy Polaków, dla których zagraniczne wojaże nie są niczym nowym, taki wpis jest ….zbędny i nic nie wnoszący. Ale cóż, jam jest panią na tych włościach i bardzo chcę mieć ślad, pamiątkę po tym „pierwszym razie” ;)




Bo choć za granicą byłam wielokrotnie, tak po raz pierwszy w formie typowo wakacyjnej, w hotelu z totalnym, totalnym lenistwem w tle ;) No i co najważniejsze – drogą lotniczą!



Ale od początku.



Wielokrotne wspominałam, że nigdy nie miałam okazji „przelecieć się” samolotem. Głównie dlatego, że kiedyś tam usłyszałam od jakiegoś lekarza, że skoro mam przewlekłą niewydolność oddechową to…. „nigdy nic nie wiadomo, więc może lepiej nie” Toteż „kulałam się” autokarami do wielu, wielu miejsc – m.in. Niemiec, Hiszpanii czy Anglii.. Każdy kto ma za sobą choć jedną taką wielogodzinną podróż to wie czym to trąci. Męcząca MASAKRA.



Ale kiedyś, za sprawą szczęścia w nieszczęściu (to odrębny temat, który kiedyś też opiszę) spotkałam na swojej drodze lekarza, który wybił mi z głowy wszystkie lęki. Podszedł racjonalnie, „wyleczył” ze wszystkich chorób, które były tylko wynikiem … niewiedzy. I to właśnie ten wielki człowiek wyperswadował mi absurdalny lęk do latania. Ufam temu specjaliście jak mało komu więc….



Odbyłam swój dziewiczy lot :D



To jest naprawdę wielka rzecz. Tylko ja wiem co czułam, kiedy podpisywałam umowę z biurem podróży, robiłam przelew czy dostałam dane „lotu”.. Jak zawsze, jak to ja – trzymałam gardę. Ale cholera, prawda jest taka, że trzęsłam portkami, a te moje podpisy to jakby… akceptacja do wykonania egzekucji ;)


Pyrzowice - strach w oczach ;)



Dobrze, że długo to nie trwało, bo był to „last”. Wylot z dnia na dzień. Ciężko było mi zmrużyć oko, w środku toczyła się walka ze strachem. Bo przecież sama sobie to funduje. Widzicie, choćby nie wiem co – lata kłopotów ze zdrowiem swoje robią. Jak się już kilkukrotnie stało „na krawędzi” to już nie jest się takim hop do przodu. Niestety.

Cóż to za wizje miałam w głowie. Olaboga! Ja dusząca się, panikująca. Awaryjne lądowanie, wszyscy z wyrzutem patrzący na mnie… Schiza na maksa ;)



Starałam się zachować twarz, ale mówiłam Wam to na instastory – że się boję, że się martwię.. Wszyscy zgodnie twierdziliście, że nie taki diabeł straszny. A! I jeszcze równie jednogłośnie polecaliście znieczulenie. Nie, nie lignocainę :P Drineczka, pięćdziesiątkę, lampkę wina – wersje różne – aczkolwiek wszystkie sprowadzające się do procentów :P Gdyby nie fakt, że w obliczu wymagania ewentualnej pomocy medycznej – trochę głupio byłoby chuchać wódą – na bank bym skorzystała z dobrych rad ;)



Wylot w środku nocy, a co za tym idzie totalne zmęczenie i niewyspanie – zapewniło swoistą dawkę uspokajającą ;)  

Startujemy za chwil parę... nadal mina nie tęga ;)





Lecieliśmy liniami ENTER AIR, co przywodziło mi na myśl linie lotnicze ze skeczu kabaretowego „Biedronka Airlines” ;))) Wiecie, taki samolot „nie firmowy” :P



No ale do brzegu. Proszę zapiąć pasy i ….



… ja naprawdę lubię latać! :) O ja głupia, o ja głupia… przed oczami miałam te długie godziny w autokarze, kiedy moje chłopaki „lecieli nade mną” w samolocie. Kiedy na miejscu byli po 2h a ja po 34h!!!! Czego ja się tak bałam? 




Po starcie, wszystkie emocje opadły. Zwyczajnie walnęłam w kimono ;) Budziłam się co chwila, niczym w Mango Gdynia – słysząc, że mogę kupić wagon fajek, wódkę Finlandię, tusze Loreal`a czy wypasiony zegarek ;) Przy lądowaniu z wielkim żalem zerkałam ku małemu okienku – bo niestety miałam miejsce przy przejściu :( Chciałam wszystko widzieć, przeżywać – a tu kicha. Na szczęście podczas powrotnego lotu miałam miejscówkę przy oknie. Także emocje były!



I tym oto sposobem swój dziewiczy lot mam za sobą. Nawet teraz na samo wspomnienie się uśmiecham. To była naprawdę dobra decyzja. Siedmiomilowy krok do przodu (głównie mentalny).



Czy było tak jak myślałam? Nie. Jak nigdy, tym razem wszystko widziałam w czarnych kolorach, a tu miłe zaskoczenie! No może poza cenami na lotnisku, ha ha ha – tam kolory pozostały czarne. Mówcie co chcecie, ale bułka z szynką i sałatą za 25zł potrafi zszokować ;)



Wracamy... :(((((


To tyle tytułem przeżyć samolotowych. Teraz chwaląc się na lewo i prawo – wysłuchuje historii w stylu „ja przeżyłam turbulencje”, „ja leciałam w burzy”, „w nas trafił piorun (!)” - czyli w domyśle chyba jednak jeszcze wszystko przede mną… Ale co tam! I tak mam ochotę nucić „aa aaa mogę wszystko.."



















6 komentarzy:

  1. brawo! nie takie latanie straszne! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, gratuluję odwagi! Pamiętam mój pierwszy lot i ten strach. Co zabawne, też wtedy leciałam Enter Air, na szczęście mają tak cudowną załogę, że mój stres i strach w monet rozładował ich uśmiech i dobry nastrój :) Mam nadzieję, że przed Tobą jeszcze wiele udanych startów i lądowań!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście nie mam porównania, ale faktycznie załoga bardzo sympatyczna :) Teraz zdecydowanie mam ochotę na więcej lotów :) A tego "pierwszego razu" to chyba nigdy nie zapomnę! ;)

      Pozdrówka :*

      Usuń